Przyznam szczerze, że sama nie wiem od czego zacząć. Alternatywa spędzenia andrzejkowej nocy na środku Bałtyku przerosła moje najśmielsze wyobrażenia. Zanim jednak przekonałam się, jak tańczy się na parkiecie o mocy 7 stopni w skali Botforta, konieczne było pokonanie trasy z Wrocławia do Szczecina.

Ze względu na fakt, iż nigdy wcześniej nie byłam w Szczecinie, postanowiłam wyruszyć z mojego punku A na tyle wcześnie, aby móc choć parę godzin pozwiedzać Szczecin, który nadal wielu uznaje za miasto nadmorskie. Potwierdzam,  Szczecin nie ma dostępu do morza, jednak nadmorski klimat widać tu gołym okiem już w momencie dojeżdżania do głównej stacji PKP. A to wszystko za sprawą, jak najbardziej żeglownej Odry i morskiego portu.

O samym Szczecinie może jednak innym razem. Powiem Wam tylko, że koniecznie należy przejść się Wałami Chrobrego, zobaczyć Zamek Książąt Pomorskich i przekonać się, jak wiele zieleni jest w tym trzecim co do wielkości mieście w Polsce.

25 listopada, godzina 19:00, hotel Radisson. W tym momencie i miejscu rozpoczęła się moja wycieczka z firmą Unity Line, która organizuje morskie podróże do Skandynawii.

Postawiony bus w niecałe dwie godziny dowiózł mnie, już wraz z innymi pasażerami do Świnoujścia, wprost pod sam terminal. Byłam już nieziemsko zmęczona, ale samo podekscytowanie moją pierwszą, morską podróżą zdecydowanie wzięło górę. Wszystko odbyło się na tyle sprawnie, że w dosłownie w chwilę po dotarciu do Świnoujścia, byłam już dwoma stopami na pokładzie promu. O Boże, ale jakiego promu! Pierwsze wrażenie? Połączenie recepcji ekskluzywnego hotelu, z wnętrzem centrum handlowego. Może ktoś w tym momencie zarzuci mi swego rodzaju, dziecięcą naiwność, jednak zupełnie nie wiedziałam czego się spodziewać i byłam pozytywnie zaskoczona.

Dwuosobowa kajuta, z wygodnymi łóżkami i ciasteczkową wróżbą na poduszce :). Jeszcze tylko szybki prysznic (prysznic i toaleta znajdują się w przestrzeni osobistej kajuty!) i czas rozpocząć zabawę andrzejkową „magicznym drinkiem”, który został wręczony na powitanie każdemu z gości. Udajemy się więc najpierw to restauracji, w której czaka syto zastawiony, apetycznie wyglądający i niesamowicie przystrojony szwedzki stół (oczywiście, że szwedzki!). Delektując się niezwykle smacznymi daniami z niecierpliwością czekałam na moment wypłynięcia z portu, kiedy zakołysze mną po raz pierwszy.

Statek wypłynął, a my ruszyliśmy w stronę baru i parkietu. Już czekały na nas atrakcję. Oficjalnie powitał nas sypiący dowcipami, jak z rękawa wodzirej. Były wróżby z bitej śmietany, odczytywanie znaczenia kolorów, oraz tradycyjne układanie butów, co więcej były także upominkowe nagrody. Kolejną atrakcją był pokaz barmański, oczywiście z możliwością spróbowania, zręcznie przygotowanego koktajlu. A gdy prowadzącego zabawę zastąpił DJ, wszyscy będący już w zabawowych humorach, ruszyli na parkiet.

Wypłynęliśmy na otwarte morze i każdy z pasażerów pierwszy raz poczuł, że olbrzymim promem staruje i kapitan, i samo morze. Nie było to jednak nieprzyjemne uczucie. Wszyscy byli raczej rozbawieni momentami synchronicznej utraty równowagi. Z pewnością jednak nie były to osoby cierpiące na chorobę morską, a i ja z radością i nieskrywaną ulgą, stwierdziłam, że bujanie nie wpływa na mnie negatywnie (uff).

Zabawa trwałaby do białego rana, gdyby nie zmęczenie i chęć bycia przytomnym podczas rannego zwiedzania Ystad – szwedzkiego miasteczka.

Morze przyjemnie kołysało do snu.