Jako że w grudniu razem z Justyną zwiedzałyśmy Poznań (no dobrze, to był bardziej biznesowo-edukacyjny trip, niż stricte rekreacyjny), musiałyśmy się gdzieś zatrzymać. Po wielu rozkminach o tym, czy wybrać hotel czy hostel, stanęło w końcu na hostelu. Bo po co wydawać ogromne ilości pieniędzy na miejsce, w którym będzie się tylko spało. Padło na hostel La Guitarra głównie ze względu na lokalizację, bo niestety nie na cenę. Średnio 75 zł za osobodobę to nie jest zbyt optymistyczna cena, jak na hostel, rzecz jasna.

Nauczona doświadczeniami z innymi hostelami, od razu zabukowałam dwójkę – nie chciałam ośmiu pijanych Hiszpanów w tym samym pokoju, w którym miałam spać ja. Dotarłyśmy tam godzinę przed czasem, w sensie godzinę przed magiczną 14, o której zaczynała się hostelowa doba. Pani bardzo się zdziwiła, że w ogóle się pojawiłyśmy i grzecznie powiedziała nam, że dopiero za godzinę możemy wbijać do pokoju. To nie był problem. Zameldowałyśmy się, zostawiłyśmy rzeczy i poszłyśmy w miasto.

Wtedy hostel zrobił na nas świetne wrażenie – czyściutki, stylowy – każdy pokój to inny temat – inny gitarzysta. Dużym minusem był tylko budynek z zewnątrz – pod żadnym pozorem nie wzbudzał zaufania. A wręcz odstraszał. Ale jak to się mówi – nie oceniaj książki po okładce.

Okazało się, że wybór był doskonały, gdyż do samego rynku szłyśmy aż… 5 minut! I to właśnie dzięki temu zaoszczędziłyśmy mnóstwo pieniędzy, które wydałybyśmy na komunikację miejską. Naprawdę – pod tym względem hostel ten wygrywa wszystko.

Po kilku godzinach wróciłyśmy do hostelu i trochę się skończył szał i jaranie nim. Pokój jaki dostałyśmy, mimo że dwuosobowy, był mikroskopijny (żeby Was nie skłamać, miał maksymalnie 7 metrów kwadratowych). Zmieściły się tam dwa pojedyncze łóżka, szafa na kartę i malutki stolik. Nie było mowy o jakimkolwiek przemieszczaniu się po tym pokoju. Powiecie, że przecież hostel jest od tego, żeby w nim tylko spać – no może, może, ja byłam trochę tym rozmiarem zawiedziona.

Dużym minusem, jaki zauważyłam, były całkowicie paradoksalne zapisy w regulaminie korzystania z hostelu. Otóż, w pokojach nie można było spożywać jakichkolwiek posiłków i napojów, pod karą grzywny 200 zł. Czyż to nie absurd? O tyle, o ile rozumiem sens niejedzenia tłustych potraw na łóżku, to przecież nikt nie zabroni mi napicia się wody z własnego łóżka. No ale niech będzie, regulamin trzeba przestrzegać, zatem nawet rogale poszłyśmy zjeść do kuchni/common roomu.

I tu duży plus. Pomieszczenia te okazały się naprawdę świetnie urządzone – nowoczesna kuchnia, ciekawy wystrój – ekstra!

No dobrze, ale w naszym „pakiecie” były również śniadania. Śniadania za 15 zł w normalnej cenie, na których się zawiodłam. Nauczona doświadczeniami związanymi z pobytem w innych hostelach, spodziewałam się po prostu bułek oraz plasterka szynki i sera. Niestety! O świeżym pieczywie można było zapomnieć, o świeżych wędlinach też. Najwidoczniej obsłudze hostelu nie chciało się latać po bułki do sklepu, ani po wędlinę do… gdziekolwiek. Zaoferowano nam różne rodzaje salami – wędliny z długim terminem przydatności do spożycia. Bardzo mnie to zawiodło, bo wiem, że pójście rano do sklepu nie jest żadnym problemem. A szkoda. Następnym razem wykupię wersję bez śniadań i sama skoczę do tego sklepu. A nie, bo nie będą mogła przecież zjeść śniadania w pokoju.

Finalnie, chciałabym jeszcze zwrócić uwagę na obsługę – za każdym razem (4 dni) była tam inna pani – ale każda równie niemrawa. Ani dzień dobry, ani cześć – no niestety, widocznie taka praca za bardzo męczy.

Być może ta opinia o hotelu może się wydawać dość krytyczna – bo ja generalnie jestem krytyczna – ale ogólne moje odczucia na temat tego hostelu są naprawdę pozytywne.